Na moim oknie zamieszkała rodzina. Przez kilka tygodni patrzyłam jak jaskółki wiją sobie gniazdko, a potem, szybko przynoszą młodym jedzenie. Są cichutkie, z drugiej strony okna wpływa do domu tylko słodki zapach kwitnącej lipy.
A więc czerwiec.
Który to początek lata, mijający tak szybko, że nie zdążam mocniej zaciągnąć się zapachem piwonii, bzu, konwalii, jaśminu? Wyrywam czas radiowej codzienności i zmykam na rower. Wpadam w sam środek lasu za rozgłośnią, jest błoga cisza, przerywana ptasim radiem. Zacieniony las pachnie mokrą, po nagłym deszczu ziemią, pędzę przez ścieżki, wyprzedzając biegaczy i rolkowców, spacerujące panie i innych rowerzystów.
Za pięć minut będę u siebie. Mijam ruchliwe skrzyżowanie, moja sukienka w grochy furkocze na wietrze, gdy pedałuję jak szalona. Właściwie mogłabym zamknąć oczy i pędzić na oślep: znam dobrze ten zjazd w dół, potem lekko pod górkę, w prawo, a po kilkuset metrach droga zmieni się w zielony trakt, z zielonym dachem na horyzoncie.
Lubię być na działce, bo czuję tam obecność świata, którego zazwyczaj nie widać. Mój Bóg schodzi z nieba, podnosi z ziemi leżący krzaczek pomidora, jest na nim pierwszy owoc, więc biegnę wbić patyczek, przygotowany przez pana Janka, przywiązuję, cieszę się. Mama leży na kocu, nad nią są chmury, a ona -zdrowa, szczupła i młoda gryzie malutką trawkę. Ma przymknięte oczy, pewnie o czymś marzy. Pani Wandzia przysiadła na ławeczce, patrzy prosto na mnie, uśmiecha się, gdy próbuję tłumaczyć, że lubię te chwasty wyrastające z chodnika. Doceniam, jak bardzo pragną żyć, nawet pomiędzy betonem, nie będę ich wyrywać. Zosia zagląda do domku, z pytaniem, gdzie zostawić sok z kwiatu dzikiego bzu. Znowu zrobiła dla mnie, żebym łatwiej znosiła jesienne choroby. Tato struga patyczki, choć tyle razy tłumaczyłam, że nie musimy rozpalać grilla w ten sposób, mamy wszystko, co można kupić w sklepie do zrobienia obiadu: podpałkę, węgiel, zapałki. Nic więcej nam nie trzeba. W końcu jest nowoczesny 2019 rok, środek upału i ich długiej nieobecności.
Czuję się kochana i bezpieczna w tym wymyślonym i realnym zarazem świecie. Kołyszę się na ławeczce, słońce świeci przez liście mojej papierówki. Opalam sobie nogi, w plamy, ale to nic, nie chcę burzyć spokoju popołudniowego mieszania się dwóch światów. I tak za chwilę sąsiedzi z krzyczącym psem staną się bardziej realni niż Bóg i moi bliscy. Mama zrywa truskawkę, Bóg całuje dzielną brzoskwinkę a drzewko kłania mu się do ziemi gałązkami pełnymi pęczniejących owoców. Pozostali rozpływają się w chmurze. A może ja rozpływam się w moim świecie realności?
Pan Janek zagląda wołając, że czas na kawę. Tym razem ja parzę i częstuję ciasteczkami. „O, a u pani znowu pomidory na grządce większe niż u mnie w tunelu”- żartuje i dodaje, że mam dobrą rękę do wszystkiego co sadzę. Że prawie suche winogronko się przyjęło, a drzewka obrodziły ponownie owocami, aż niespotykane, że w tym roku też. I że magnolia wspaniale rośnie, kto by przypuszczał. Tam ziemia niedobra dla magnolii, mruczy pod nosem sąsiad. A ja milczę. I milczę. Przecież nie powiem mu o tym, że Pan Bóg osobiście podwiązuje mi krzaczki roślin, a rodzice pilnują, żeby drzewka nie zmarzły podczas kapryśnej wiosny.
Moje dwa koty, jeden ukryty pod różowo-białym drzewkiem magnolii- łaszą się do wspomnień. Jest połowa czerwca, jak zawsze piękna. Huśtam się myśląc o tym, że nie umiem wyrzucić tej pustki, gdy wracam z działki, oni tam zostają, a ja sadzam samotność na ramę roweru i jedziemy do domu.
Nawet teraz, kiedy piszę, jestem sama. Jaskółki nade mną już zasnęły, długi czerwcowy dzień powoli staje się krótką nocą. Czuję, jak przepływa czas bez moich bliskich. Pulsuje we mnie życie, zmienia rysy, maluje zmarszczki, zrywa kartki z mego kalendarza. Wygładza wspomnienia. Tonuje zmartwienia.
Za chwilę wpadnę w małą śmierć- sen. A jutro znowu ich spotkam, i być może wspólnie z Bogiem zrobimy sałatkę? Oczywiście – z pomidorów.