Przyjechałam tu szukać śladów Teresy.
Być może nigdy nie widziała zatoki z malowniczym klifem, ani nie czuła jak wiatr szarpie za włosy w tej zakręconej przestrzeni. I nie wie-jak literacko płyną obłoki, gdy leżysz na piasku, słyszysz lekkie obijanie wody o brzeg i patrzysz w niebo. Może nawet nie słyszała opowieści o statku rybackim, w 1288 roku ofiarowanym mieszkańcom przez cystersów. Nazywał się Machina, dał początek tej dziwnej nazwie nadmorskiej wsi.
”Machina, Mechelina -pani, kto na to teraz zwraca uwagę?”- machnął ręką jeden z mieszkańców zapytany o to, czy to prawda.
A jednak. Teresa znalazła mi w Internecie Mechelinki, odszukała śliczną Osadę Wędrowca tuż nad brzegiem morza i kazała mi tu przyjechać. Właściwie-dlaczego? Czy z powodu (nawet w środku lata) pustej, dzikiej plaży? Długiego i zakręconego wybrzeża? Najsilniejszych w tym miejscu podmuchów wiatru, przed którymi ostrzegają meteorolodzy i pan Adam, właściciel hotelu? Co miałam znaleźć, skoro nigdy nie postawiła na tym sypkim piasku swojej stopy? Zbyt proste powiedzieć-jej samotność. Teresa nie lubiła banału. Prędzej kazałby mi jej szukać w zgiełku galerii handlowych Temat? Doskonałość historii sprzed 400 lat, gdy miejscowi chłopi przegonili z widłami uzbrojonych Szwedów chcących złupić wieś? Dlaczego cień akurat tam? Zastanów się i nagraj-powiedziałaby z uśmiechem.
Teresa byłą moją nauczycielką i przyjaciółką, nie umiałabym odmówić.
W poszukiwaniu odpowiedzi poszłam najpierw na prawo. Bardzo wysoki klif, z rozciągającym się w dole błękitem. Topole szumiały nad, morze pode mną, w oddali widziałam przemykające cienie spacerowiczów, którzy –jak zawsze nad morzem- szli żegnać zachodzące słońce. Nic tam nie znalazłam. Na lewo było jeszcze gorzej. Dwa ogromne psy husky kąpiące się w morzu, jedna wysuszona meduza na brzegu. Puste kutry, a w dodatku dwie nadciągające czarne chmury. Burza nad morzem nigdy nie jest miła. Wracałam, uważnie patrząc pod nogi, by nie pokaleczyć ich przez morskie kamienie wyrzucone na plażę. I wtedy potknęłam się o własną pamięć.
Przypomniałam sobie- klatka po klatce pewien wieczór spędzony przy Narewskiej. Nasze nagranie o pamiętaniu, o chwili utrwalonej na taśmie, o głosach dawno zapomnianych ludzi, o historiach odległych jak linia horyzontu przede mną. O wyborach, o sypkim czasie przepływającym jak piasek (teraz) między moimi palcami. O ars longa, vita brevis. O drobiazgach, których obraz śpi na dnie oka. Teresa zaprosiła mnie tu, żebym jeszcze raz poczuła smak przemijania. Po jej i moim własnym końcu świata – miałam dotknąć upływających chwil i opowiedzieć o nich innym. A może zatrzymać? Nigdzie indziej niż nad morzem, gdzie fale zalewają nasze ślady, wiatr rozgania myśli, piasek niepostrzeżenie wchłania idące brzegiem stopy – słowo pamięć nie brzmi lepiej.
Tamten wieczór był szczególny, teraz już wiem, dlaczego wraca do mnie pamięć szczegółu. Zapisał się na twardym dysku minionego czasu jak jaskrawy slajd. Zasłony w kolorze słońca, zawsze szczelnie odgradzające świat domu Teresy od tego za oknem. Pomiędzy tym co tu a tam – jak na linii frontu- stały fiołki prężące kolorowe kwiaty do obrony swego szczelnie odgrodzonego terytorium. Tak, fiołki były wierne Teresie, rosły w rzędach równo jak armia na całej powierzchni niewielkiego parapetu. Stół. Jasne drewno, zapach sosny w całym domu. Książki –czule wyselekcjonowane spośród innych-ustawione w regałach. I Teresa, pochylona nad pachnącym ciastem i jak zawsze doskonale serwowaną herbatą. W prawdziwych chińskich filiżankach. Wreszcie- zeszyt. Z szarą od upływu czasu okładką, pożółkłymi od starości kartkami, zapisywanymi przez kilkanaście osób. Z mało ważnymi, jak na współczesne skomputeryzowane czasy informacjami o archiwum. Chyba nikt już do niego nie zagląda-myślę stojąc na skarpie i uśmiechając się do wyobrażenia spłoszonej Iwonki z fonoteki, pytanej o zapiski archiwalne. Gdzie jest teraz szary zeszyt? Do czego ma jeszcze służyć skoro wszystko wprowadzone do systemu, bez śladu długopisu, ludzkiej pomyłki, nerwowego dociśnięcia długopisu, zakrętasa przy literach? Czy ktoś otworzył go od czasu pamiętnej wizyty u Teresy?
Pamiętam tę chwilę, gdy wzięła go do rąk. Nie pracowała już w radiu, więc kątem oka rejestrowałam ten moment.Najpierw długo milczała, przeglądając lekkie od starości, ciężkie od znaczeń kartki. „To nie jest najstarszy zeszyt”- powiedziała po chwili- „musiał być jeszcze jeden, bo są tu pomieszane daty, zaczyna się od 1956 roku, potem kilkuletni przeskok. Nie pamiętam tego pierwszego zeszytu. Szkoda” Teresa razem z Gabrielą były mózgiem radia. Wiedziały o nim wszystko, znały doskonale archiwum. Nie przepadały za sobą, więc nigdy nie skonfrontowałam tych dwóch pamięci. Kiedy odeszły z radia, przeszłość stawała się blednącym śladem. Zachwiana ciągłość, która cały czas boli. W tamten wieczór z Teresą długo patrzyłyśmy w przeszłość. Zeszyt był naszym łącznikiem, donosząc informacje o odległym świecie skasowanych audycji. Tytuł, autor, czas trwania, rok a na tym czerwona linia unicestwiająca wszystko. Skreślona. Nieistniejąca. Odległa. Ale przecież realna, jak szary zeszyt, skupienie dawnej Teresy i moja pamięć na tym mechelińskim wzgórzu.
„Kasowanie. Przekleństwo tego radia. Dobrze, że zachowały się audycje Heleny Karpińskiej, to pierwsze zapisy folklorystyczne. I następne- audycje pani Fąfrowicz, Szyfmanowej. Hoffmanowa pisała potem powieści. A wszyscy potem rozjechali się po Polsce. Byliśmy bardzo mobilnym pokoleniem, w ciągłym ruchu.” Teresa też nie była stąd. Zaczynała w Lublinie, potem krótko w Kielcach. Tu przyjechała z kilkuletnim stażem w połowie lat siedemdziesiątych. „Wtedy byli tu Krzysztof Wójtowicz i Leszek Kubicki, pamiętasz ich jeszcze? Krzysztof pisał oryginalne słuchowiska, według swoich tekstów, ale najbardziej był znany z serii „tygrysów”, to ogromna i kultowa seria książek poświęconych II wojnie światowej. Krzysiek sam był żołnierzem i o tym, co przeżył, pisał. Dla pieniędzy też, musiał z czegoś żyć. Miał świetne pióro. „Zatruta młodość”…zupełnie nie wiem, o czym to było, ale tytuł- pamiętam.”Tygrysy stały na półce moich braci. Nigdy nie miałam ich w ręce. Pamiętam jednak stare radio, z wysokim i eleganckim Leszkiem Kubickim, panem od ekologii. Nosił koszule w kratę i opowiadał w bufecie kawały.
„Pan Rysiek Kraśko…wiesz, że nawet nie wiedziałam, że tutaj to jest? Zawsze sobie obiecywałam, że wyciągnę te audycje i posłucham, gdy robiłam ich pobieżne przeglądy na jubileusze, ale było zbyt mało czasu, żeby zrobić to dokładnie.”
Obietnica do niespełnienia. Od zawsze i dla wszystkich. W radiu liczy się tylko chwila, która trwa.
„O widzisz, tu jest 63 i wtedy przyszedł do firmy Jurek Przyłucki, i on był drugim takim człowiekiem, który rejestrował folklor. Pół wieku temu folklor był nieskażony żadnym domem kultury, ludzie śpiewali tak, jak ich dziadkowie, a my musieliśmy ich tylko nagrać. Potem nie było w firmie człowieka, który by nie robił czegoś o Krzysztofie Kluku, ale tu, w archiwum są pierwsze audycje o nim Hoffmanowej i Przyłuckiego właśnie. O ile ktoś tego nie wykasował. Spójrz, całe strony wykreślone. Czas te audycje dopadł i niepamięć. Chętnie dorwałabym tego, kto to zrobił.” Kosztowna nonszalancja- myślałam wtedy, po trosze z niedowierzaniem, że ktoś, poza etnografami, może chcieć jeszcze słuchać starych nagrań. Stare słuchowiska, z archaicznym zapisem dźwięku. Szumy, lektorska hiperpoprawność, nadzwyczajna, radiowa dykcja i temat. Jakże dalekie od wyobrażeń współczesnego radia, które daje słuchaczowi pole do wyobrażania, podrzuca mu gotowe obrazy. Resztę musi sam sobie dopowiedzieć z pauzy, muzyki, dźwiękowego planu. Tamto radio było odświętne i eleganckie, bez szalonego pomysłu na pokazanie kawałka ekstrawaganckiego świata. Musiało być świadectwem kulturowym regionu, nagranym porządnie i wielokrotnie wyeksploatowanym. Ekonomicznym. Poza tym, jak najbardziej uniwersalnym. To była tylko godzina nadawania dziennie. Kto wie, czy nie najpiękniejsze radio robiliśmy wspólnie z Teresą na przełomie wieku. Setki audycji, różnorodnych, uniwersalnych, poszukujących, takich do zapamiętania i do marzeń.
Wszystko jest w archiwum.
Jakie dawne czasy! Pomyślałam i uśmiechnęłam się mimowolnie do nich. Mijający mężczyzna odwzajemnił uśmiech.
Dawne czasy. Teresa była postrachem młodych dziennikarek. Wymagająca, restrykcyjna, staranna, absorbująca, bezwzględna. Znałam kilka, które unikały jej jak ognia-wyczuwając, że uwagą obdarza wszystkich, ale ciepłem –nielicznych Sama, gdy popadłam niefrasobliwością, najdłużej jak się dało szłam do redakcyjnego pokoju, który zajmowałam z Teresą.
Mężczyzn traktowała inaczej. Wyczuwała w nich partnerów do rozmowy i do zaopiekowania, zaprzyjaźniała się po kolei z każdym, który ofiarował jej swoją uwagę. Może to tajemnica niespełnionej a trwałej miłości, którą przywiozła ze sobą z Lublina sprawiała, że szukała bezpiecznego schronienia tylko w męskiej przyjaźni? Jedno było pewne- pomagała im szukać tematów, bohaterów, wstawiała się za nimi, opiekowała. Pokazywała, że jesteśmy tylko kontynuatorami myśli technicznej wymyślonej kilkadziesiąt lat wstecz. I że zadaniem każdego radiowca jest zapisywanie tego, jak ludzie zapełniają wyobraźnią i pracą dany im czas. ‘”Ludzie się nie zmieniają, podkreślała. Zmienia się technika”. I natychmiast uczyła się tego, co najnowsze.
„Mój Boże, przyszłam do radia w latach siedemdziesiątych, wtedy najnowszym wynalazkiem był magnetofon reporterski i lepiec do taśmy. Jak to się wcześniej robiło? Ach, taśmy przypominały wyglądem te stilonowskie z Gorzowa, ale to były przeważnie francuskie, z celuloidu. Można je u nas jeszcze znaleźć w archiwum. Wyglądały jak taśma filmowa, szeroka, miały naniesioną warstwę magnetyczną, jak chciałaś skleić, to musiałaś zdrapać tę warstwę z jednej i drugiej strony, aż do celuloidu, złożyć razem i pomazać acetonem. To była naprawdę murzyńska robota i przy okazji cały świat śmierdział chemikaliami.”
Pamiętam jak długo i szczerze śmiałyśmy się z tej opowieści, obie wyobrażając sobie montaż skomplikowanej audycji dokumentalnej, którą bez trudu składałyśmy współcześnie na jedenastu komputerowych ścieżkach z dźwiękiem. Teresa nie mogła pamiętać tego wcześniejszego montowania z zeskrobywaniem szerokiej taśmy magnetycznej. Jak przyszła do radia, ten sposób pracy właśnie wychodził z użycia. Ale w Lublinie zapamiętała Adama Tomanka, który wrzeszczał, że za nic w świecie nie nauczy się kleić prościej. Potem takie teksty słyszeliśmy, jak wchodziła powszechna cyfryzacja radia i montażówki wędrowały do archiwum, a na ich miejscach zaczęły się panoszyć komputery.
Wszyscy napotykając na zmieniający się rewolucyjnie czas –myśleliśmy i mówiliśmy podobnie. Teresa, kiedy pochylałyśmy się nad szarym zeszytem przypominała sobie nagle historie, które może znać u nas już tylko Tolek z techniki.
„Przenośny magnetofon zrewolucjonizował twórczość radiową w tym sensie, że weszły nagrania plenerowe. Magnetofon reporterski sprzed moich czasów, a widziałam to w Lublinie, to było takie pudło, woziło się je na motocyklu. Ważyło toto ze dwadzieścia kilo. Do czego to porównać? Chyba do tej komódki stojącej po lustrem. Jeździliśmy z technikiem, bo jeden dziennikarz nie dałby sobie rady. Wozy reporterskie to były Lubliny, potem takie pół autobusy, Robury. Ale miały konsolety i magnetofony, więc można było robić prawdziwe transmisje radiowe.”
Pamiętam zabawne porzekadło Teresy, gdy wypuszczała młodych na nagranie. „Dobry dziennikarz nagra nawet na pasku od spodni”- mówiła niby żartem, ale dobrze wiedzieliśmy, że to poza. Trzeba było bardzo się postarać, żeby udowodnić warsztat, pomysłowość i to, że jesteśmy gotowi na noszenie magnetofonu na ramieniu.
„Sprzęt Kudelskiego to były pierwsze nagry, wspaniałe magnetofony, szwajcarskie. Marzenie, bo dawały doskonałą jakość dźwięku. Pamiętam, że robiłam na nich po raz pierwszy w życiu efekty. Ale były duże, drogie i nieporęczne. Kosztowały majątek, w dodatku w obcej walucie, frankach czy dolarach, na początku nie pozwalano nam nosić tego na ramieniu, żeby nie zepsuć. Chociaż był do tego dostosowany. Ale był bardzo ciężki, miał dwie szpule o średnicy 15 cm, trudno było się poruszać, naprawdę.” Moja Nagra mieści się w dłoni. Właściwie mikrofon jest od niej większy. „Z tą Nagrą narodził się w radiu reportaż. Łapanie chwil, żeby nie uciekły, świadomość, że drugi raz się nie powtórzą. Często nagrywało się z technikiem, a ponieważ zawsze był problem z długością zasilania, to zawsze dawało się znać-co grać, a czego nie.
I tak raz Janusz Weroniczak, znam tę opowieść z jego relacji, nagrywał jakąś interwencję w Lublinie, a w trakcie rozmowy kobieta nagle wyjrzała przez okno i powiedziała, wie pan, tak mi się przypomniały wojenne czasy…Janusz dał znak technikowi, żeby tego nie nagrywał, bo to bez związku z tematem audycji, a potem ona ciężko westchnęła, i dodała „z tej strony szli moi synowie, za nim mój mąż, a z boku najechali Niemcy i ich rozstrzelali. I to była ta chwila, która zaważyła na całym moim życiu”.
Janusz bardzo przeżywał, że to, co najpiękniejsze nie zostało nagrane. Wrócił do niej jeszcze raz i poprosił, żeby mu to ponownie opowiedziała. Spojrzała za okno, „no wie pan, to już tyle lat. Podjechali. Rozstrzelali.”
Kiedy stoję na wysokim klifie, z którego widać Hel, Jastarnię z Juratą, a w oddali Władysławowo, kiedy widzę bezkres morza przed sobą, a z tyłu szumi rozgrzany słońcem letni las- też czuję, jak minione okazje, które nie dały się schwytać napierają na mnie obrazami.
Głosy poznanych ludzi. Ci, którzy odeszli. Ewa Biesiada, zawsze z przepraszającym uśmiechem, tak ciesząca się z dobrych tematów. Zatopiona z papierosem w palarnianym fotelu, wesoła, zawsze życzliwa. Gdybym mogła towarzyszyć jej w tym ostatnim momencie zbierania szelestów świata, co bym usłyszała? Odgłos nadjeżdżającego pociągu, może oddech śpiącego jeszcze miasta. A w niej samej? Co opowiedziałaby mi o czarnych dźwiękach w duszy? Czy zapisanie tego na małym radiowym sprzęcie –już na zawsze- dałoby jej siłę? Czy zeszłaby wtedy z torów?
„W radiu możemy zrobić wszystko, nawet nagrać jak rośnie trawa. Wszystko przetworzyć, usunąć każde uszkodzenie, wszystko wyszlachetnić. Stworzyć idealny jak w internecie, nieistniejący świat” –mawiała Teresa dbając o dawną elegancję, choć obie wiedziałyśmy, że czasem to nie ma sensu, bo prawda jest gdzie indziej. W drżeniu zrozpaczonego głosu, pauzach i niedopowiedzeniach, bruzdach nagrania- świstach, oddaleniu od mikrofonu czy hamującej nagle, jak zawsze w takich przypadkach za późno, lokomotywie.
„Pod koniec lat siedemdziesiątych były już wieloślady. Można było nakładać na siebie ścieżki i był to tak wytworny wynalazek, że używano go tylko do nagrań muzycznych, a i to krótko. To nie był dobry pomysł, bo nakładanie ścieżek zwielokrotniało narastanie szumu i brzmiało słabo. Ten problem rozwiązały komputery, bo komputer posługuje się innym dźwiękiem, wirtualnym, nie materialnym, jak na nagraniu. Ale komputer to już zupełnie inna historia” Nagrania cyfrowe i montaż komputerowy na wielośladach, gdzie wszystko jest możliwe- to już i moje eteryczne i przemijające czasy. Tak, eter. Ulotność łapania tego, co przemija, wypuszczania w świat, zatrzymywania tylko na chwilę. I ciągłe pytania, jak znaleźć te właściwe szumy, zlepy i ciągi? Co jest najważniejsze? Czy wszystko da się nagrać?
Patrzę na przechodzących poniżej chłopców, ich zmagania z latawcem. Jest tuz pode mną, wyrazisty, dziecięcy, szarpany przez wiatr i siedmiolatków. Co zapamiętają z tej chwili? I czy coś zostanie w nich na zawsze? Ostry od kamieni piasek? Bezkres zatoki? Zapach pachnących gdzieniegdzie lip, który wróci do nich po kilkudziesięciu latach, gdy sami przywiozą tu swoje dzieci?
„Widzisz, tu po raz pierwszy pojawia się Wiesiek Janicki. Nie wiem co to była z audycja „Między bitwami”, pewnie jakieś słuchowisko i to jego własne. On nigdy nie robił adaptacji, był szalenie zdolnym literatem, a to już był rok 1967. Przyszedł do radia bardzo późno, z wykształcenia był farmaceutą. Ale to były takie czasy, że do radia schodzili się zwariowani ludzie, bo dawało im możliwość realizacji ich talentu. Nie wiem jak dalece utalentowanym farmaceutą był Wiesiek, ale literacko był uzdolniony doskonale…I następne słuchowisko, „Figurka”, emitowane miesiąc później, w lutym 1968 roku, widać, że pisał dużo i łatwo.”
Luty 68. To właśnie wtedy się urodziłam. Kiedy dwadzieścia pięć lat później zaczynałam swoją przygodę w radiu gwiazda talentu Janickiego błyszczała ciągle na firmamencie. Dopiero radio przełomu wieków przestało potrzebować talentu na jego miarę. Teresa też pisała słuchowiska, z niedowierzaniem słuchałam, gdy mówiła, że nie umiała wtedy robić nic innego. Według tamtejszych standardów słuchowisko powinien potrafić napisać nawet przeciętnie zdolny student polonistyki. To nie był żaden wyczyn, nie to co teraz.
„Weroniczak mawiał, jak się czegoś nauczysz, to zaczniesz nagrywać, teraz pisz. I pisało się po dwa kawałki w miesiącu.” Radiowa droga była kiedyś prostsza. Miała cel, sens, szczeble, po których się wspinało, lub spadało z drabiny i szło dalej, już bez radia. Felietony, komentarze, słuchowiska, dokumenty. Relacje. Wydarzenia ubrane w najpiękniejsze radiowe stroje, gdzie dźwięk pełnił funkcję najważniejszą. Jak korona( to patetycznie) lub prościej -lazur wody pode mną.
Myśl planami- mówili tacy jak Teresa. Myśl, słysząc szum wiatru, śmiech dzieci bawiących się obok. Ciesz się pauzą, gdy ktoś opowiada. Nie pędź. Oddychaj z bohaterem, daj wybrzmieć ostatnim słowom, które wypowiadają ci, których zapisujesz. Musisz mieć szansę usłyszeć potem swoje myśli.
Dlatego tak dobrze słucha się audycji Agnieszki Czarkowskiej, Alicji Pietruczuk, Ani Bogdanowicz, Janka Smyka- mistrzów reportażu z dawnej szkoły zapoczątkowanej przez Wiesława Janickiego z ekipą. Teresa, choć nigdy się do tego nie przyznała –zazdrościła im talentu i niesłychanej umiejętności znalezienia i usłyszenia bohatera. A potem nagrań. Słyszałam to także wtedy przy Narewskiej. „Reportaż to najtrudniejsza forma, bo słuchowisko kształtuje twoja wyobraźnia, a reportaż jest zapisem cudzego życia. Musisz najpierw dotrzeć do człowieka, zajrzeć mu do duszy, a potem włączyć mikrofon i wydobyć to na powierzchnię. To trudne.”
Bardzo. Zwłaszcza, że świat pełen jest nietrafionych momentów, włączonych za późno mikrofonów, przegapionych dźwięków. Nie zapomnę podróży pociągiem, opowieści starszej pani o synu, który wrócił z Afganistanu i leczy się w Centrum. Jej lęku i świadomości śmierci. Miarowego, jednorodnego stukotu kół, w ślad za którymi szła ta pełna miłości, jednostajna, dramatyczna opowieść. Wyładowały mi się wtedy baterie. „Pierwszym magnetofonem, który można było wziąć na ramię był węgierski Reporter 5. Miał małe szpule, ale dawał się nosić na ramieniu. Zasilany bateriami, szesnastkami, nagrywał ze czterdzieści minut, a gdy się grało w obie strony, półtorej godziny to już było coś. Nie miał finezyjnej głowicy, ale to już był dobry sprzęt. Tak, na nim też dało się wszystko skasować, tak jak na każdym sprzęcie świata.”
Reporter zawsze musiał mieć oczy dookoła głowy i pamiętać, co mu się nagrywa, co słyszy, czego chciał i co będzie chciał za chwilę. Taki czar podzielnej uwagi. Do tego trzeba talentu i wyobraźni, może dlatego tak łatwo po czasie słuchania innych znaleźć tez własny język opowiadania o świecie?
Późne archiwum pełne jest opowieści literackich, o ludziach pióra. Robionych przez doskonałych literatów.
„Edward Redliński. 1968 rok, jego audycja „Mądrości ludowe”. Przewinął się lekko przez nasze radio i archiwum, pewnie dlatego, że przyjaźnili się z Janickim.
Tadeusz Gicgier, Wiesław Janicki i tak na zmianę. Gdzieniegdzie audycje innych, ale tu, w zeszycie jest tez ślad obu szefów redakcji literackiej. Gicgier był nim do 1974 albo ciut dłużej, a potem na długie lata nastał czas Wieśka. To właśnie tak było, że kierownikiem zostawał ten, kto miał dorobek. Młodsi koledzy sięgali często do audycji starszego pokolenia, raz, żeby zorientować się w historii regionalnej, dwa- żeby nie wyważać drzwi już otwartych, tylko iść dalej.”
Nigdzie indziej nie można już znaleźć głosu Anny Markowej czy Wiesława Kazaneckiego. Tylko w radiu. Kiedy słyszę jak czytają swoje wiersze zawsze myślę o kruchych chwilach podarowanych nam przez czas. I o powietrzu, zapełnionym drgającymi cząsteczkami naszego nieistnienia.
Czy w chmurze nade mną jest jeszcze wspomnienie krzyku topiącej się Basi, mojej przyjaciółki z dzieciństwa? Ostatnie westchnienie taty, gdy przedostawał się na drugą stronę? Pierwszy płacz moich dzieci? I mój –teraz? Kto kolekcjonuje wszystkie dźwięki świata i jak je gromadzi? Czy w Wielkim Archiwum też leżą taśmy opisane podobnie jak te w radiu? Mają dwie rozbiegówki, zieloną na początek, czerwoną – na koniec nagrania, żeby się nie pomyliło? Leżą w klimatyzowanym pomieszczeniu, do którego schodzi się tylko raz na jakiś czas? Do kogo wracają nasze rozmowy, nasze wypowiadane tak jak tu na wzgórzu, półgłosem sekrety do spełnienia, miłosne wyznania lub przekleństwa? Jestem pewna, że słyszę teraz odpowiedzi na wszystkie pytania, ale to tylko świszczy wiatr, wyrywa z pamięci obrazy i miesza przypomniane głosy. Czuję, że Teresa idzie obok, uważnie patrząc w morską toń, podpowiada zapomniane fragmenty naszej rozmowy sprzed kilku lat.„ Ballada o Biebrzy. Jedna z najpiękniejszych opowieści w radiu. Szefem był wtedy Janusz Weroniczak, przyjechał z Lublina, gdzie był zastępcą naczelnego i takim ludziom jak Janicki, Piotrowski, Bartosz powiedział- jesteście genialni! On im to wmówił, a oni postanowili udowodnić, że ma rację. Zmieniło się to potem z dziesiątki przepięknych audycji, a także w słynną na całą Polskę białostocką szkołę reportażu. Ktoś powie, że to tylko talent, wyobraźnia albo umiejętność znajdowania tematu i ludzi. A ja wiem, że człowiek porządnie motywowany stanie na głowie, żeby udowodnić, że jest genialny. To, że szkoła stała się sławna wynikało też z tego, że Janusz w całej Polsce mówił, że ma wspaniałych reporterów, a inni w to uwierzyli. Prezentował ich reportaże o pustelnikach, Konopielkach, Talarach- a pomagała temu proza Edwarda Redlińskiego, też z wiedzy zdobytej podczas radiowych wypraw.”
Jak szybko się to wszystko zmienia. Wystarczyło kilkunaście lat, żeby zapomnieć o pochwałach zmieniających ludzi, o reporterach, którzy są siłą radia i o szkole reportażu. Czar radiowy zakręcił się i pogubił to, co tworzy jego historię: tematy, przesłanie, formę, pytania. Została sformatowana godzina, z kwadransowymi oczekiwaniami słuchaczy. I głód.
„ Wszystko kiedyś było dokumentowane. Po to, by został ślad” –podkreślała Teresa, a ja słyszałam w tonie jej głosu pragnienie, by po niej także.
Stąd ta wyprawa. Długi spacer plażą, docierający z oddali szmer liści na wietrze, cieniutki przesmyk piasku w morze tuz przy Rewie, do której zdążyłam właśnie dojść. Stoję na samym skraju. Obok mnie – tylko woda. Na piasku rysuję litery. Za chwilę słowo „eter” utonie w morzu, a wraz a nim wszystko, co się z nim kojarzy: ulotność filozoficznych określeń wszechświata, prorok, demaskujący fałszerstwo księgi Mormonów.
Przestrzeń fal radiowych, powietrze i… sen. Miejsce w radiu do zapełnienia. I Teresa, która odłożyła się w piętrowej strukturze mojej pamięci. Moja przyjaciółka, mistrzyni, nauczyciel.
Wyszukała mi Mechelinki, z dala od radia, żebym pozbierała wszystkie zanieczyszczone współczesnym pędem wspomnienia. Żebym znalazła i ją, odległą, już nieistniejącą, w potrzebie, choć przecież zanim odeszła, pożegnałyśmy się w lubelskim hospicjum. „Trzymaj się, Sokółko” – powiedziała na koniec, lekko ruszając głową, bo niczym więcej już nie mogła. Wszystko gasło w niej powoli, jak światła miasta zapadającego w sen. Ale nie wyobraźnia, która wykreowała kilkaset audycji zachowanych w szarym zeszycie, którego zarys rysuję w miejsce zmazanego przez morze słowa. Narewska, klif, fiołki, patyczek do szkiców na piasku, szary odcień nieba istary, pożółkły notatnik zapełniany przez lata. I prośba Teresy z tamtej strony: zachowaj ślad. Przenieś w czasie, nie wykreślaj z zeszytu, zapamiętaj. Rejestruj, mimo że radio już z zadyszką, płytsze, mniej trwałe, rozdrabniające się na nieważne wydarzenia, słabnące.
Więc idę, Tereso. Słucham i słyszę.