Przejechać przez wystawione pomidory nie było łatwo. To była już druga rundka po giełdzie, a dookoła sami zmotoryzowani ogrodnicy. Grzał sobotni poranek, kiedy wjeżdżałam tam w poszukiwaniu mikro roślinek na moje cztery grządki, pieszczotliwie nazywane przez T. grobami. Moja działka przeżyła wstrząs wiosennego liftingu,zmieniając się nie do poznania. Przeobrażeniom przyglądały się ptaki, szukające świeżych ziaren na trawniku, moje dwie brzoskwinki aż zakwitły i sama nie wiem, czy zaplanowały wydać owoce z wrażenia czy strachu. Wzorem ogrodniczki Basi dałam im ostatnią szansę na wyjście z choroby i lenistwa. Więc może też to?
Najbardziej jednak przyglądali się sąsiedzi. Mąż pani Wandzi siadał na ławce, na wprost nas, zrywajacych darń, patrzył bezwstydnie i myślał. Może szkoda mu było wysiłku, jaki włożył w sadzenie trawy, którą teraz wyrywała Sara? A może podobała mu się ta zwinna dziewczyna w białych szortach, umorusana od sypkiej, suchej ziemi? Podglądała nas sąsiadka „z dołu”, której działka tak mi się podobała. I patrzył Pan Janek, jak wynosimy z samochodu hortensje na pniu, krzewuszki cudowne, pęcherznice kalinolistne i ligustr pospolity. Patrzył i cmokał, że tak ładnie będzie. Okiem rzucał też sąsiad, który nie może sprzedać ziemi obok mnie, raz, że nie ma chętnych, dwa, że jakoś szkoda. Ale najbardziej patrzyłam ja, bo działką zajęła się młoda adeptka ogrodnictwa i wprowadzała swoje porządki. Mogłam tylko zbierać cebulki kwiatów i niedbale sadzić je gdzie popadnie.
Zaplanowała mi ogród z rozmachem. Wyrzuciła betonowe trasy, rozrysowując najpierw na kartce, a potem na alejkach łagodne linie, spady i wypukłości. Ubrała słowo „działka” w należne mu suknie i kapelusze.Wykonturowała obrzeża, teraz są jak uniesione brwi ślicznej dziewczyny. I kazała mi tu posadzić kwiaty, które lubię najbardziej.
Jeżdżę więc teraz wśród ludzi, szukając miejsca parkingowego. Na ziemi pysznią się pelargonie, nonszalancko radząc sobie z niepodlewaniem. Liście żurawki jeszcze nieśmiało zapraszają, ale nie cieszą oczu jak w środku rozkwitniętego lata. Rozkładają się fiolety i biele surfinii, sadzonki mikrych aksamitek, nieśmiałe jeżówki, a wszystko to nie to, co chcę mieć. Szukam śladu wspomnienia. Jak nazywały się kwiaty, które sadziła pod oknem moja mama? Dlaczego tak trudno mi zapamiętać, że to różaneczniki? Azalie czy rododendrony? Samochód jest w środku nagrzany, gdy kątem oka dostrzegam wreszcie wolne miejsce. Przyspieszam, wjeżdżam, wysiadam. Gruby jegomość uwija się, obsługując panią z niebieską torebką. Pakuje jej warzywa i kwiaty do jednej torby, z uśmiechem myślę, czy nie pomyli sadzonek bazylii z astrami. Przypominam sobie, jak za pierwszym razem nie wiedziałam, co nakupiłam pośpiesznie, zmartwiona chorobą mamy i potem sadziłam bezładnie na rabatach. Kupuję zioła, pomidory, selery, cieniutkie jak niteczka pory i paprykę. Ogórki już sadzić? -pytam sprzedawcę, który burczy coś pod nosem o zimnych ogrodnikach. Różaneczników nie ma, więc wymyślam nasadzenia szlachetnych wazonowców: dalii, frezji, mieczyków, astrów, cynii. Znowu będzie kolorowo na mojej działce- myślę, płacę, dokupuję jeszcze jedną sadzonkę smutnej cukinii, mam nadzieję, że będzie rodzić owoce jak jej siostra w ubiegłym roku. Jadę.
Moja działka wita mnie zapachem pobliskiego bzu. Jest sobotni poranek, lekko wieje wiatr, postrącał już płatki z papierówki, wszystkie spadły na mój świeżo założony (i podlany) trawniczek. Ziemia jest biała. Wygląda jakby leżał na nią śnieg. Klękam tuż przy grobie, nazwa zobowiązuje. Sadzenie ma w sobie jakąś formę perwersyjnej igraszki ze śmiercią. Zamiast umrzeć- nasiono i sadzonka powstanie z tej ziemi, mojej ziemi, wyda owoce, zjem śmierć. To już nie są groby, teraz to probówka, moje prywatne in vitro, sama radość rośnięcia. Idea życia. Żadnych grobów. Ale myślę o mamie, bo znowu jest maj, kwitną truskawki i jest gorąco, jak wtedy.
Pan Janek zaciekawiony przychodzi, cieszy się, że jestem, pokazuje mi łazienkę, którą mi zrobił pod moją długą nieobecność, opowiada o wędzonym łososiu, którym poczęstuje jutrzejszych gości. Sąsiad zza miedzy usiadł odpocząć pod drzewem, wygląda jakby został wyjęty z obrazów Chełmońskiego. Świat pulsuje zielenią, kręci w nosie od zapachu przekwitających wiśni, śliw, jabłoni.
Wstaję z kolan. Moje grządki są już obsadzone życiem, w ziemi budzi się marchewka, tańczą ziarenka pietruszki i roszponka. Na wierzchu kładzie się, lekko zmęczony upałem tymianek. T. przychodzi pod wieczór, gdy już zliczyłam wszystkie motyle, siadające na niezapominajkach. Obmyśliłam wszystkie ważne postanowienia i zebrałam marzenia, które rozsypały się dookoła.
„Trawa już taka duża„- mówi, wesoło pryskając w powietrze wodą. Podlewa mi okna, moje stopy, rozpryskuje ją wokół na brzoskwinki, anemony, poziomki i skowronka na gałęzi.”Groby też do podlania?”
Pięknie opisałaś ten swój mały raj na ziemi :). Byłam, widziałam, Pani Sara zrobiła swoje ale Ty i tak wypieścisz po swojemu ten fragmencik planety . Fajnie, że masz u siebie kwiaty sadzone przez Mamę :). Rozumiem Twój sentyment. Szukam bocianków (kosmosy), bo przypominają mi wakacje u Babci na wsi i nagietków, było ich pełno w ogródku działkowym mojej Mamy :). Rozsiewały się same i cieszyły oczy niczym małe słoneczka :). Dorotko! Będę czekała z niecierpliwością na kolejny Twój tekst w zakładce „Działka” i nie tylko… lubię Cię słuchać i czytać 🙂