Co zapamiętałam z tego miejsca? Wysokie drzewa na granicy domu, szumiały tak bardzo po polsku, kiedy pierwszy raz oddychałam gościnnym powietrzem u Gosi. Zabawy Bobby’ego na trawie z moją trzynastoletnią córką i siedmioletnim synem. I dużo spokoju, który przynosił ożywczy wiatr znad morza.

A więc Anglia. Kiedy zamykam oczy zawsze jestem tam, w jej domu, przy 27 Branksome Ave. Schody wyściełane miękką, jasną wykładziną prowadzą do trzech pokoi. Po lewej sypialnia, z wielokątnym oknem, po prawej magazyn płyt i plakatów Charliego, i wreszcie pokoik gościnny, dla mnie. Widok z niego zawsze ten sam: zielony, nawet jesienią i zimą ogród, z drzewami, teraz tak smutno przyciętymi przez sąsiada. Róże z Polski sadzone przez mamę Gosi, mini ogródek. I malutki stolik, przy którym piłyśmy czerwone wino aż do ciemnej nocy. Anglia zawsze miała smak tych spotkań, oswajałam ją przez moją przyjaciółkę, która pokazywała mi niuanse: lasy Królowej, w których nic nie można zbierać, megalityczne kamienie Stonehenge, rozłożone jak panny na łące, sosy barbacue, które są jak przyjęcia, londyńskie muzea, do których można wejść za darmo, lunch jedzony bezpośrednio na trawie.

Nasze dzieci rosły obok siebie, ucząc się nawzajem języków, Charlie do tej pory powtarza zawołania małej Natalki. Patrzyłyśmy jak chłopcy grają w piłkę, słuchają swojej muzyki, śmieją się pomiędzy słowami. Czas odkładał się piętrowo na tych naszych wizytach, przykrywał nasze rozmowy, tonował zdarzenia, łagodził smutek. Płynął, a my unosiłyśmy się na jego powierzchni. Dom, tak czule przyjmujący całą moją rodzinę, był jak rozgrzane słońcem gałęzie zza okna na piętrze.

Ostatnia wizyta tez taka była. David zrobił fenomenalne żeberka, piekł i wędził je dla nas przez całe popołudnie. Magda dyskutowała z nim o Polsce, brexicie i powrocie do korzeni, a ja przyglądałam się niebieskim ścianom salonu. Kwietnym bukietom, w których Gosia była specjalistką. Witrynkom z książkami i szkłem, które nas otaczały. Angielskiemu smakowi, z jakim urządzony był ten dom. Miłości w każdym drobiazgu. „Dorastam do tego, żeby nie zbierać już więcej„- szepnęła mi w pewnym momencie przyjaciółka-„oddaję lektury, płyty, zostawię sobie tylko to, co najpotrzebniejsze”. 

Długo rozmawiałyśmy o tym, co jest domem. Czym są ściany naszego spokoju i co daje początek szczęściu. Gdzie umieszczamy same siebie, kiedy nasi bliscy dorastają lub odchodzą. Z czym rozstać się nie możemy, a co jest zbędne. Żeberka rozpływały się w ustach, prosecco bulgotało w kieliszkach, grała muzyka z radia w ścianie, angielska ulica powoli układała się do snu. Dom kołysał się od naszego śmiechu, dźwięczał angielski i polski przetykany najbardziej zrozumiałym językiem świata. Ciszą.

Czy mogłabym być w tym domu przy 27 Branksome Avenue po raz ostatni? Chciałam zapamiętać go, jak chce się pamiętać o pierwszej miłości. Czułej i słodkiej, delikatnej i wiecznej. Ale co mi po domu, gdyby nie było tam Gosi? Gdyby nie było tam wcześniej mnie, i nas? Co po zdjęciach stojących na kominku? Po najpiękniejszych zastawach z kredensiku? „Dom to my”– zaśmiała się Gosia i poszła zrobić herbatę. Z mlekiem.

Więc -kiedy zamykam oczy widzę ciasną kuchnię i piękny salon i wszystko, co mam pod powiekami od lat. Ale i tak najważniejsze jest co innego: jej dobro i obecność, radosne oczy, szczodry uśmiech, wrażliwe serce. Gosia jest tym domem i nie potrzebuje żadnych dodatkowych ozdób. Zawsze gdzie z nią będę, będzie widokiem z okna i schodami na górę. I cudownym salonem, w którym tak chętnie rozsiadałyśmy się z Madzią.

Anglia ma jeszcze jeden smak, rytm i styl. I jeszcze jedną twarz. Od trzech lat nadaje jej ton Natalia. Zna wszystkie linie metra, sklepy i uliczki, wrosła w rytm życia wielomilionowego tłumu, wydeptującego angielskie chodniki. Jest stamtąd. Ale jej malutki domek pełen jest Polski. Polskie mleko, pasta do zębów, pierogi w lodówce mieszają się z angielskimi zapachami, smakami, barwami. Jest tak cudownie podzielona pomiędzy stare i nowe i przy tym tak spójna i szczęśliwa… „I’m proud of you„- myślę sobie, bo przecież przyjechałam tu ćwiczyć język. Szkoła językowa przyjmuje cały świat, zajęcia prowadzą zawodowi Anglicy, a uczy się ze mną Kolumbijka i Turczynka, chłopaki z Afryki i piękna dziewczyna z Omanu. Ten moment, kiedy zanurzasz się w języku w całości- bez ratunku ze strony kogokolwiek z tej samej polskobrzmiącej strony. Kiedy wkraczasz w świat gramatyki i dysput z Andrew, który cieszy się, ze po prostu mówisz. Krótki był ten tydzień, ale obiecuję, że jeszcze wrócę.

Bo być może kiedyś trzeba będzie opuścić swój widok z okien na czwartym piętrze, w samym środku Nowego Miasta? Może dom będę musiała przenieść w miejsce, którego jeszcze nie znam?

Więc uczę się. Myśleć w języku, czuć puls płynącego świata- od Natalii. I selekcji -od Gosi. Gdziekolwiek będę- stworzę dom, z tego co mam. Reszta jest zbędna.