Lubił błękit. Jego ostatnie zdjęcia na instagramie pełne są nieba i wody, zanurzał się w odcieniach niebieskiego, jakby chciał stopić obie powierzchnie świata ze sobą w samym środku. Budynki, samoloty i on, z szelmowskim uśmiechem wiecznego chłopca, a w tle zmieniająca się sceneria: Nowy Jork, Argentyna, Tajlandia, Singapur.

Nie oglądałam jego zdjęć od kiedy rozstał się z moją córką, solidarna z nią, czujna na łzy straty pierwszej wielkiej miłości. Ale Tibo był obecny pomiędzy nami, pamiętałam to, jak przyjeżdżał do Polski i poznawał egzotyczny dla niego kawałek świata. Pewnego dnia siedzieliśmy na ławeczce w moim ogrodzie i -wreszcie czymś naprawdę zachwycony, powiedział, ze chce tu zamieszkać. On, dla którego nawet bransoletka- prezent dla Natalii, musiała mieć przywieszkę z wieżą Eiffla, jego rodzinnym miejscem dumy. Jego drugie imię brzmiało- obieżyświat.

Tibo wiedział czego chce- miał na ramieniu wytatuowany kompas, który nawigował jego coraz bardziej rozgorączkowane marzenia. Chciał być wszędzie, chłonąć piękno całego świata, być w jego środku- przynajmniej na zdjęciu. Ale w duszy pozostał Francuzem, wybrednym i skupionym na sobie, szalonym i przesądnym, zimnym i gorącym jednocześnie. To zderzenie kultur musiało być dla obojga trudne. Pamiętam pierwsze święta Natalii w jego rodzinnym domu, gdzie nic, co nam tak znane z celebrowania Bożego Narodzenia tam się nie powtórzyło. Tylko prezenty w pierwszy dzień świąt i powolne, choć wspólne, rodzinne, przygotowanie śniadania- z tego, co jest właśnie w lodówce.

I z drugiej strony, nasze święta, ale przygotowane w angielskim domu, który wynajmowali w Londynie. Zanim postawiłam na białym obrusie z siankiem pod nim wigilijne dania- pokazałam Tibo gazetę ze zdjęciem wieczerzy. „Tego nie zjem, tego nie lubię, a co to jest?”- pytał, eliminując po kolei barszczyk, śledzie, zupę makową, faszerowanego szczupaka i postną kapustę. Spróbował tylko pieroga z kapustą i szybko poszedł kupić sobie pizzę w sklepie na rogu. Tak, wiedziałam, to nie będzie łatwe życie, widziałam miłość i – milczałam.

Było coś mistycznego w ich spotkaniu. Oboje – wrześniowe panny- wpadli na siebie przypadkiem. Przyjechali do Londynu uczyć się w różnych szkołach, ale jak wszyscy początkujący poszli do pracy. Wspólnej. Mieli też wspólne marzenie, Tibo wyryte na ramieniu, Natalia w komórce, w której do tej pory na wyświetlaczu jest mapa nieba z przelatującymi nad głową samolotami.

Potem wszystko potoczyło się tak, jak w życiu. Był początek, środek i koniec, a ja pewnego dnia usłyszałam rozpacz w głosie mojej odległej córki i spędziłam z nią trzy najdłuższe dni. Trzymałam ją na niewidzialnym kablu w telefonie, a on ruszał dalej w świat.

Wyskakiwał raz na jakiś czas z jej opowieści, zwłaszcza, gdy zaczął latać jako steward, to tu, to tam. Zachłystywał się życiem, które i dla Natalii było ucieleśnieniem wielkiego marzenia. Tibo pomieszkiwał sobie, wspominany nieczęsto, pomiędzy naszymi opowieściami, jak dawny przyjaciel- celebryta, z którym nie chce się stracić kontaktu. A jednak- wiedziałam, że ten miły Francuz, chłopak o uśmiechu lekkoducha, to nie jest ktoś, z kim można spędzić partnerskie życie. Więc cieszyłam się, że jest tak daleko od niej, i martwiłam, że jednak są tak blisko.

Z udawaną ostentacją i niepokojem przyglądałam się Natalii, bo w jej nieśpiesznym trwaniu widziałam siebie i swoją wielką miłość: świat skurczony do okna, w którym widziałam postać Stasia, wyryte w oczach szczegóły twarzy, które mogłabym opisywać z zamkniętymi oczami, ciepło dotyku, niepodjętą przeze mnie propozycję, bo przecież tak się nie zaczyna, a potem konieczność patrzenia, jak żyje z inną. Pamiętam tę potrzebę bycia wciąż blisko, choć żenił się nie ze mną, czekał na obce dla mnie dziecko, zmieniał życie beze mnie. Historia Natalii i Tibo uruchomiła we mnie jakieś przedziwnie żywe pokłady wspomnień, odkopały się jak zombi spod innych zdarzeń, jakie składałam w sobie jedno po drugim. Mój Staś słuchał śpiewu ptaków w białostockich lasach, siwiał i gorzkniał, a jej Tibo piękniał w chmurach. I pędził. Chyba okrzepła już w stanie bez niego, rozmościła się we własnym, coraz lepszym życiu, to nie zrezygnowała z przyglądania mu się z daleka.

I wtedy nadszedł ten dzień. Zadzwoniła do mnie w majowy piątek – tu jak zawsze coś się działo: zaczynał się weekend z najciekawszymi wydarzeniami do zrelacjonowania na radiowej antenie, był finał konkursu i spotkanie autorskie. Nie mogłam przeprosić, przełożyć, oddać. Więc pomiędzy rozmową o poezji, a podróżą do Łomży odbierałam coraz bardziej nerwowe telefony. „Mamo, z Tibo nie ma kontaktu. Poszedł w góry i się nie odzywa”– dzwoniła do mnie zaniepokojona, pełna przeczuć. „Mamo, to dwadzieścia dwie godziny, Tibo nie rozstawał się z telefonem– mówiła, kiedy uspokajałam, że może rozładowała mu się komórka, albo trafił do szpitala z jakimś urazem.

Skąd wiedziała? Instagram wyświetlił ostatnie instastories, jak Tibo wchodzi w wysokie, hiszpańskie góry, uśmiecha się na szczycie, chłonie wiatr. I znika na dobę.

Dzwoniła mama Tibo, żebym pojechała do Emmy. Jadę tam„-powiedziała po chwili. Emma siostra Tibo, zaprzyjaźniona z Natalią, przyjechała właśnie do Londynu, by łapać tu kawałek lepszego życia. Spotykały się często, a w tym żywym kontakcie mamy i siostry Tibo widziałam żal, że Natki już nie ma przy jego boku.

Dowiedziały się razem. Na filmie z instagrama Tibo zlał się z błękitem nieba, a potem- na innym- z wyprawy ratowników, już w niebieskim worku leżał na ziemi, u stóp szczytu, który zdobył. „Niebieski jest najcieplejszym kolorem świata”– zauważył przewrotnie w jednym z wcześniejszych wpisów i uczynił to swoim życiowym mottem na zawsze.

Dlaczego teraz piszę o tym kawałku czasu, w którym światy naszych dzieci- mojego i mamy Tibo , Sophie, się przecięły? Bo jestem też w jej bólu po stracie syna, jej rozpaczy, samotności i klęski. Razem z nią w nienazwanym smutku, kiedy traci się kogoś najważniejszego- dziecko.

Jestem też obok mojej córki, w pustce, którą zostawia pierwsza miłość i przyjaciel, który znika. Jestem w ścisku, który łapie za gardło, gdy oglądam zdjęcia i wspominam tak bardzo niedawny czas.

Ale przede wszystkim jestem obok Tibo, w momencie, kiedy traci równowagę.

La Gomera- to góry pocięte głębokimi wąwozami o urwistych, stromych zboczach. Lubię myśleć, czy Jezus, który zadzwonił do niego, gdy był na szczycie, rozłożył miękką, puszystą polanę na środku nieba, kiedy spadał. Przecież tuż przed śmiercią umieścił w swoim filmiku zdjęcie prześwietlonego nieba z promieniem, które podpisał „Jesus is calling me”. Wierzę, że miejsce, w którym leży teraz Tibo jest pełne koloru, który kochał.