Aż trudno uwierzyć, że mija ćwierć wieku. Wtedy był mroźny dzień, temperatura spadła do minus trzydziestu stopni, w dzień było niewiele cieplej. W kalendarzu data już na zawsze do zapamiętania: dwunasty lutego, godzina jedenasta piętnaście. Mogę obejrzeć zdjęcia z tamtych dni: rzeczywiście musiało być bardzo zimno, bo mama kupiła mi piękne białe futerko, żebym mogła jakoś przejść tym kawałkiem ulicy Kilińskiego.

Wyglądałam bardzo ładnie, córeczko, miałam pięknie upięte włosy i długą biała suknię z rozporkiem aż do uda. Sama ją sobie wymyśliłam. Próbowałaś ją nawet kiedyś założyć, ale, mimo, że jesteś bardzo szczupła, nie mogłaś w nią wejść, uwiązła ci na biuście. Jestem pewna, że sukienka leży teraz w garderobie, czyli schowku rzeczy mniej używanych. I ciągle jest biała, mimo, że minęło tyle czasu. Przyjaciele, najbliżsi, krótka chwila i już było po wszystkim. Pamiętam morze kwiatów i samą siebie, szczęśliwą i kochaną. Czyjąś. Na zawsze.

To, czego nie powiedziałam ci, córeczko, to że buty uwierały mnie przez cały czas, gdy stałam w tym pałacyku otoczona bliskimi. I że towarzyszył mi mój przyjaciel lęk, wierny towarzysz, z którym rozstałam się dwadzieścia lat później. I że moja intuicja szalała w okolicy serca, szepcząc uważaj na miłość!

Tamten dzień zasuszyłam w albumie. Jest wśród innych -uroczystych, zwyczajnych, wesołych i smutnych, długich i krótkich, które pamiętam tylko dlatego, że ktoś kiedyś zrobił nieśmiertelne zdjęcie do wywołania. Nie masz za dużo takich fotografii, prawda? Wolisz mieć je blisko siebie, w telefonie. Kasować brzydkie ujęcia, wyrzucać, gdy przestaną być ważne, czyścić, gdy zapełniają pamięć iphone’a. Nie pamiętać tego, co było, żyć dniem dzisiejszym i jutrzejszym, nie przeszłością, choćby ubraną w białą, piękną suknię.

A ja mam je wszystkie, zaglądam do nich rzadko, ale kiedy wyciągam duży różowy album- długo oglądam każdy szczegół. Mama- zupełnie nie pamiętam, czy pozwoliłam jej cokolwiek planować w tym ważnym dniu. Przyjaciele ze studiów, jeszcze wspólni, potraceni potem bez żalu. Perły na mojej szyi- tak, nie wolno było zakładać, przynoszą nieszczęście. I czas- jak bezlitośnie odkłada się na naszych twarzach, figurach, miłości. Piękne storczyki w dłoniach. Te kwiaty dostaję i teraz – M. zasypał mój dom kolorową wiosną storczyków.

Patrzę na te zdjęcia i czuję tamten mróz i tamto szczęście. Dwadzieścia pięć lat, połowa mojego życia. Los wymyślił dla nas inne konfiguracje, ale są zdjęcia, na których widzę siebie sprzed lat i z uśmiechem pytam- gdzie podziała się moja talia, młodość, moje kwiaty, obrączka i mąż?

Przed twoim wyjazdem do swego domu wyjęłyśmy filmy sprzed lat i śmiałyśmy się do łez z ciebie, skaczącej nad głową brata, z mody lat dziewięćdziesiątych i naszego nieumeblowanego mieszkania. Nie zdążyłam ci powiedzieć, że na tych filmach zauważyłam oczy pełne miłości, wstrząsnęło mną to bardzo, bo przestałam już wierzyć, że kiedyś istniały. I że prawdziwa miłość się nie kończy. Że trzeba dbać o miłość, jak dba się o poranny makijaż, jak w psalmie wierzyć, że cierpliwa i łaskawa jest, wszystko znosi, we wszystko wierzy i pokłada nadzieję.

Dziś mija dwadzieścia pięć lat od tamtego dnia, w którym świat zaczął istnieć inaczej, z tobą, choć jeszcze przez półtora roku bez ciebie. Twój brat cudownie dopełnił nasz świat, zamknął kwadrat naszej rodziny.

Chyba nie zdążyłam ci powiedzieć, że to co najważniejsze nie znika. Odwagi, córeczko, nie bój się zanurzyć w miłości. Wysyłam ci z daleka szczęście zapisane w tej niezwykłej dacie- 12.02.94