Leżał w szufladzie. Niepozorny, starodawny, jakby wyciągnęła go z dawnych zasobów  taty, który zawsze notował wszystko- tworzył rozległe opracowania dziejów harcerstwa i zapisywał notatki codziennego życia. Zeszyt z przepisami mama włożyła do ostatniej szafki, którą zabieraliśmy z łomżyńskiego domu . Włożyła go pomiędzy albumy ze zdjęciami  naszej trójki a teczkę z napisem „Ważne sprawy do załatwienia”, jakby chciała nam dać do zrozumienia, że zostaje z nami, mimo przeprowadzki. Znalazłam go w grudniowy, mroźny czas, pamiętam, że mieszkanie było wtedy już prawie puste, odarte z zasłon, dywanów, obrazów, oddechów moich rodziców, a nawet przeszłości Wojtka, Rafała i mojej. Tylko rozlane słońce leżało na ścianach i podłodze- pozbawione przeszkód i zator wpadło do dużego pokoju, zatrzymało się na chwilę. Odpoczywało.

Na pierwszej stronie szarego zeszytu przepis na kaczkę pieczoną z jabłkami. Lista sprawunków zapisana ręką mamy „kaczka, sól, majeranek, rozmaryn, półtora kilograma jabłek, liście sałaty, pomarańcze”. Precyzja jest w doprawianiu, a smak na języku – mówiła zawsze, śmiejąc się, kiedy pytałam, ile tego majeranku. Mama zawsze pysznie gotowała, zwłaszcza święta były czasem jej kulinarnych talentów. W ten sposób okazywała nam miłość- na stół wjeżdżały nie tylko kaczki i indyki, ale własnoręcznie zrobiona wędlina- pakowana w pończochy, wożona do Zambrowa na wędzenie, „bo Reniek świetnie dopilnuje”, potem odparzana i podawana na stół. Pamiętam , jak po raz pierwszy rodzice robili kiełbasę, razem w kuchni- to był widok raczej niecodzienny. Od gotowania była mama. Tato przynosił do domu książki i monety, układał je pieczołowicie w albumach lub regale, nie mieliśmy do nich prawa wstępu, bo monety były srebrne, nie lubiły dotyku wielu dłoni, a książki…, no cóż książki były encyklopediami i miały nam służyć przez całe życie.

Ale  kiedy mama przygotowywała śledzie na wigilię ( w zeszycie zapisała: duża cebula w paski, śmietana- z cukrem, solą, pieprzem, wymoczone w mleku śledziki), tato wnosił choinkę i ustawiał ją w dużym pokoju. To zawsze była celebra- znaleźć nóż do przycięcia gałęzi, osadzić drzewko w starodawnym, metalowym stojaku, ustawić prosto przy oknie. I zawiesić światełka. Przyglądaliśmy się w milczeniu i radosnym oczekiwaniu. Zaraz będziemy wieszać bombki- cieszyłam się w duchu, a starszy brat Wojtek biegł do taty, żeby pomóc mu wyjąć pudło z ozdobami.

Jaka szkoda, że któregoś dnia rodzice powyrzucali słomkowe pająki i łańcuchy! Były z nami odkąd pamiętam, jeszcze z czasów wigilii  z lat siedemdziesiątych u dziadków w Rozworach, gdzie zjeżdżały się gromadnie ich dzieci z rodzinami. Było głośno, mama, najstarsza z rodzeństwa odlewała ziemniaki do śledzi i przygotowywała z babcią Stasią kluski z makiem, naszą zupę makową (mak przetarty kilka razy w situ zalać gorącym mlekiem, posłodzić miodem, dodać rodzynki, podawać z makaronem jak zupę owocową), niejadaną nigdzie indziej. Potem ozdoby z tamtej choinki widziałam też w naszym mieszkaniu przy Bema, aż do czasu, gdy nie wyparły je puszące się modną sztucznością bombki z plastiku i kolorowe, elektryczne lampki.

Zatem to był już czas dla nas. Rafał, zbyt mały, żeby pomagać, oglądał kreskówki Disneya w telewizji, a Wojtek rozpakowywał komisyjnie zalakowane cukierki, zdobyte na kartki lub spod lady, żeby zawiesić je na choince. Sople z cukru nigdy nam nie smakowały tak jak mieszanka wedlowska, więc każde z nas próbowało jak najdoskonalej zapakować pustą przestrzeń po zjedzonym cukierku, żeby wyglądało naturalnie. Nie, nikt tego nie ruszał! –bożyliśmy się z Wojtkiem, aż do momentu całkowitej demistyfikacji, gdy tato rozbierał choinkę i pustki w Pierrocie czy Bajecznym już dłużej ukryć się nie dało. Mama z kuchni wyglądała do nas i dyrygowała, gdzie dać więcej bombek i jak rozłożyć włos anielski na choince.

W tym czasie na balkonie buzowało już piwo jałowcowe (paczka jagód jałowca, ½ kilo cukru, łyżka podpiwku, pół słoiczka miodu, 5 deko drożdży)- znak, że święta idą pełną parą. Piwo było nieodłącznym elementem każdych świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Największa zabawa była z przelewaniem go z plastikowych butelek do dzbanka. To nie był jeszcze czas , gdzie wszystko można było kupić w sklepach, zatem chałupnicza produkcja podpiwku była zawsze okupiona nagłymi wystrzałami, gdy piwo zbuzowało za bardzo. Wojtek, najdoroślejszy z nas wszystkich, student dziennikarstwa w Krakowie- nie dość że przyjeżdżał z miasta Kraka z pomarańczami, na które w Łomży trzeba było polować w pobliskim Błaszaku na Mazowieckiej przez kilka tygodni. On umiał także umiejętnie przelać podpiwek do specjalnego naczynia, które stawiano potem na stole. I tylko kilka razy kuchnia była doszczętnie zalana, ku rozpaczy mojej mamy, ze tyle się zmarnowało.

Czytam teraz ten szary zeszyt, stojąc w pustym mieszkaniu, do którego na chwilę wpadł promień słońca. To były duże święta, zawsze rozkładaliśmy stół, żeby zmieścić wszystkich: pęczniejące rodziny Wojtka i moje, nasze dzieci i najbliższych. Mama z kuchni, już po nowoczesnemu połączonej z salonem wzdychała ciężko, że to klejenie pierożków i uszek jest takie pracochłonne! Ale nie dopuszczała ani mnie, ani Alicji- gotowych jej pomóc. Wigilia była jej prezentem dla nas: śledziki, kapusta, barszczyk, ryba smażona i faszerowana, obowiązkowe ziemniaki z olejem lnianym, kompot z suszu… Mogliśmy tylko liczyć dania i czekać na nieznajomego, dla którego zawsze stawialiśmy talerz na stole.

Ten stół tata rozkładał wzdłuż kuchennej  ściany, był długi, elegancko przystrojony białym obrusem, z centralnym miejscem na opłatek i zduszane w pośpiechu wzruszenie przy słowach rodziców „abyśmy za rok doczekali”. Czy podłoga mogła zapamiętać ślady naszych stóp? Gdzie zniknęły śmiechy i rozmowy? Kto bawi się bombkami z choinki moich dziadków? Kiedy rozmył się zapach smażonej cebulki, tak fantastycznie zwiastujący moment, że to już, za chwilę usiądziemy do świątecznej wigilii?

Został tylko zeszyt mamy pełen przepisów. Nalewka z kitu pszczelego (5 deko kitu, pół litra spirytusu, zalać w ciemną butelkę, po dwóch tygodniach można pić od przeziębienia) czy  jak zrobić rogaliki, bananowiec czy pleśniak. Delikatnie otwieram kolejne kartki notesu, z zapisanymi procedurami i myślę, dla kogo ten dar? Przecież mama z pamięci robiła „sos do leczo lub pizzy”, po co zatem zapisywała wszystko w zeszycie, podebranym tacie z jego zasobów. Może porządkowała w ten sposób świat po jego odejściu? A może każdy z nas chce zostawić coś najcenniejszego, troskę i miłość wobec najbliższych? Mama zapisała w nim smak swojej miłości do nas: słodycz mazurka migdałowego i  napoleonki, głębię aromatu wołowego steku, trwałość zakwasu na żur, delikatność masy do tortu czekoladowego. Całą siebie, nieobecną tu i teraz, w tym mieszkaniu, z którym się właśnie żegnamy.

Święta w mieszkaniu na drugim piętrze, przy ruchliwej ulicy Bema, odcinającej nas od niedalekiej Strzelnicy- miały jeszcze jeden smak. To był smak prezentów. Wierzyliśmy, że Mikołaj zagląda przez dziurkę, notuje skrzętnie każdy bałagan w pokoju i niegrzeczne zachowanie i umniejsza paczki z prezentami. Pamiętam, Wojtek lubił poznać jego kryjówki, zawsze   znajdował schowane wcześniej prezenty, a że miał zmysł detektywa, zachodził nawet do piwnicy (i to był strzał w dziesiątkę). Prezenty dostawaliśmy różne- raz był to szykowny, biały kożuszek innym razem łyżwy, a zawsze książki. Tato, znany w Łomży harcerz i pedagog miał swoją oddzielną półkę w księgarni przy Sadowej, na której ekspedientka pozostawiała wszystkie nowości: klasykę , encyklopedie, bestsellery iberoamerykańskie. Moja biblioteka już wtedy była tak liczna jak taty- ścigaliśmy się, kto ma więcej książek i kto szybciej je przeczyta. Rozmowa z tatą była jak przygoda intelektualna- zawsze wiedział kto, jak, po co, kiedy, dlaczego. Chłonął świat, przetwarzał go w głowie i wyobraźni, nigdy nie oceniał. Nauczyłam się od niego, co to znaczy być dziennikarzem. Zawsze pytać, dociekać, iść swoją drogą.

Mama zostawiła nam kulinarne zeszyty, tata zaś opracowania dziejów harcerstwa w latach powojennych, zapiski z kierowania szkołą, lata tworzenia struktur pedagogicznych w Łomży i Zambrowie. Moi rodzice mieszkają we mnie, tak jak ja wcześniej mieszkałam w nich. Teraz przypominam sobie światełka na choince, wyjęte z pudełka z napisem MAMA. Pewnie kiedyś, z braku opakowania na prezent, posłużyło tacie jako ekskluzywny schowek upominku.

Wszystko przychodzi do mnie właśnie teraz, kiedy stoję w kuchni, oczyszczonej z zapachów. Czyszczę świat po mamie, pakuję go w torby, selekcjonuję i układam. Czytam znaki pozostawione przez moich rodziców, którzy już razem daleko ode mnie. Zeszyt łypie na mnie napisem „Przepisy kulinarne”, głaszczę czule zapiski dotyczące schabu (duszony, w bejcy- dwa kilogramy schabu, dwie filiżanki oliwy z oliwek, osiem cytryn) i jestem pewna, że w pokoju taty miauczy kot, zwany przez nas czule Kotem.  Zanim umarł, lubił leżeć tacie na sercu, zjadać nam święconki wielkanocne i bawić się bombkami na choince. Jestem pewna, że słońce, które teraz odbija się w lustrze szafy w przedpokoju, chce rozjaśnić mrok moich wspomnień i zapewnić, że to tylko przemijanie, ten smutek. Nie umiemy zatrzymać życia nawet w tych, których kochamy. Ale jestem pewna, że kiedy zamknę oczy poczuję, że moi rodzice- stoją obok  i z obu stron dotykają moich ramion. Wesołych świąt- mówi mama, a jej zeszyt otwiera się na przepisie na Strogonowa (pół kilograma polędwicy wołowej, pieczarki, papryka, cebula i dużo śmietany).  Tata przytula mocno i szepcze, żeby zajrzeć pod powierzchnię wspomnień.

Znajduję tam ciepło, miłość, zapomnianego słomianego chłopaka, zapach przyniesionego do domu świerku, smak cukierka z choinki, a przede wszystkim drzwi z napisem-dzieciństwo. Uspokaja mnie ta myśl, wiem, że tam skryli się i oni.

Ostatni raz patrzę na swój dawny dom przy ulicy Bema. Zamykam drzwi. Za chwilę zamieszka tu nowa rodzina, która zbuduje własną opowieść o szczęściu.