To były wakacje, jak zawsze umówiłam się z Magdą w jednej z knajpek w centrum, w środku Częstochowskiej, jednej z najciemniejszych i ponurych ulic Białegostoku.

Nigdy za tą króciutką uliczką nie przepadałam, choć to tam chodziło się do Lejdis, po ramy do obrazu i herbatę na wagę, a także gapiło w witryny sklepu z cepeliowskimi landszaftami. Nawet gdy ulica, tak długo ślepa, przebiła się do słynnych białostockich Alei-pozostawała wstydliwą odnogą pomiędzy elegancką i gwarną Lipową i zadzierającą nosa Kalinowskiego (z teatrem, a potem i Operą przy boku).

A jednak zamieszkali przy niej sympatyczni właściciele bardzo przyjemnego miejsca, nazwanego przekornie Kaffką i głowę bym wtedy dała, że kojarzyło się bardziej z czarnymi (jak kawa, rzecz jasna) ptakami. Królową Kaffki stała się lawenda (nawet w czekoladzie), biały blok czekoladowy, sałatka z ciepłymi wątróbkami, pyszne śniadania, niezwykła ubikacja z drzewem pośrodku no i nadzwyczajne miejsce, na ulicy, ale w stosownej porze dnia- ciągle w chłodzie. Jakby w klimatyzacyjnym przewiewie, mimo upału pożerającego asfalt i głowy ludzi.

Przyszłyśmy, zamówiłyśmy zupę. A może modny lunch, nie pamiętam. Rozmawiałyśmy o wszystkim. Pamiętam ludzi mijających nasz stolik, było popołudnie, słońce manewrowało nad naszymi głowami. Wszyscy śpieszyli się, czasem biegli, było jasno: letnio.

Smak zupy?- zapytasz. Nie pamiętam, ale zupę dostałyśmy z jakimś chlebem, pewnie pieczonym na miejscu, pewnie ze zdrowych ziaren. Pewnie był pyszny. Odwróciłam się do siedzącego za nami mężczyzny i zapytałam, czy ma ochotę się poczęstować. „Oczywiście, z przyjemnością” –odpowiedział i zjadł. Było mi dobrze, bo jak zawsze –zaczynałam pierwszy dzień diety.

A potem przyszedł listopad i trafiłam na Ogrodową. Kiedy położono mnie na oddział onkologiczny, byłam przestraszona i przejęta. Białe łóżko, białe ściany, białe fartuchy. Biała śmierć, wszędzie dookoła była ona i ja. Kiedy zbliżał się decydujący moment operacji, poproszono mnie do pokoju ordynatora, wtedy jeszcze był w starej części szpitala na Onkologii. Weszłam w środek kilkunastu lekarzy, przygotowujących się do zabiegów. Rozmawialiśmy, oglądali mnie dokładnie, pewnie ktoś się zaśmiał, ktoś zażartował. Odpowiadałam na ich pytania nerwowo, ale jak zawsze z uśmiechem.I nagle usłyszałam głos za plecami. „Ja panią pamiętam, pani dała mi chleb”-powiedział.

Skojarzył po głosie? Był głodny i zapamiętał? Ktoś (On) poruszył w nim to wspomnienie i mnie sobie przypomniał? Stałam na środku, w grubej perkalowej koszuli nocnej, blada z nieumalowania i braku szminki, która tak lubię.

Gdy to powiedział, poczułam jakby wyjmował z siebie światło i jakbyśmy się dzielili czymś jasnym, boskim, promiennym. Prześlicznym. Nadchodził czas na rewanż, najprostszy po ludzku i bezkosztowy.

Pan doktor przyszedł do mnie po operacji, kiedy w narkozie nie bardzo potrafiłam jeszcze odróżnić jawę od snu i powiedział, że był cały czas przy zabiegu, choć nie operował. Wzruszył mnie bardzo, zaglądał jeszcze raz czy dwa, pytając o to, jak się czuję, a potem wszystko połknęła rzeczywistość -pojechałam do domu i zapomniałam.

Dopiero po roku, kiedy ponownie trafiłam na Onkologię (nowy oddział jest luksusowy, łazienki w pokojach i okna na Warszawską) zapytałam, jak się nazywa. Zwłaszcza, że kiedy wszedł z innymi lekarzami podczas obchodu, i mnie zobaczył- miałam wrażenie, że się ucieszył. „O, to pani!”.

Podziel się chlebem. Nigdy nie wiesz, co dostaniesz w zamian.