Wszystko jest  tu inne: chmury w ksztacie rozsypanych płatków śniegu. Wiatr, który zabiera z rąk parasole, przydatne nawet w środku lata. Intensywne zapachy złowionych w oceanie ryb, ostryg i małż. Maleńkie wzory rysowane na piaszczystej plaży, zmywane natychmiast przez wodę. W tym miejscu nad oceanem natura pokazuje swoją siłę

A jednak Cascais, królewskie miasto, z najbardziej wychłostanymi przez ścierające się tu prądy wodne skałami, z najdalej wysuniętym na zachód Europy punktem na mapie- stał się i naszym celem wakacyjnej wyprawy.

 

Świt wstaje tu późno. Mewy zaczynają krzyczeć około siódmej, ich wrzask niesie się po ułożonych na wzgórzach domach, zasłoniętych ciężkimi żaluzjami.  Trudno spać, kiedy tak wołają się nazwajem, zapraszając do podniebnych przelotów innych skrzydlatych krzykaczy. Tańczą nad głowami, gdy idziemy na targ, położony w dole miasteczka. By kupić złowione, zebrane w kolory jedzenie.

Ludzie są tu pomocni i życzliwi. Dopiero po kilku dniach jeden z pijących kawę mężczyzn powiedział, że tu nie znają cappucino. To dobre w miejscach łagodnych, wakacyjnych. W Cascais, gdzie mozna zajrzeć do Wrót Piekieł (Boka do Inferno)- tylko mocne, maleńkie espresso ratuje życie. Zwłaszcza, gdy trzeba iść do domu, dwa razy pod górę, pod kątem 45 stopni.

Turystów jest tu niewielu, więcej tu miejscowych par, przybywających z Lizbony czy nieodległych Włoch. Polaków nie spotkaliśmy wcale, a na plażę idzie się jakby mimochodem, by poleżeć na piasku, pobliskich murkach, wśród skał. Woda w ocenanie lodowata. A mimo to odważni grają w niej w piłkę i pływają.

 

Wieczorem świat nadmorskich deptaków w Cascais zaczyna puchnąć, pachnieć, kołysać się w rytm muzyki fado, która okleja ciało swoją melancholią. Ludzie są tu piękni, zanurzeni w rytm świszczącego wiatru, spokojni i pogodzeni. Oczekujący na każdy nowy świt i początek życia- zawsze w pół do ósmej, tuż po tym, jak zrobi sie jasno.

Spacerujemy po deptaku i zaglądamy do pobliskich sklepików. Suknie sa długie i powłóczyste, buty skórzane, wygodne do traperskich wypraw- choć na obcasach. Pachną ciastka, wypiekane tuż obok, w piekarni. Jest pełnia słonecznego, wietrznego lata, tu, dwadzieścia pięć kilomentów od stolicy- Lizbony- czas niespiesznie zaznacza swój ślad.

 

Nasza gospodyni, apetyczna Sandra, z obowiązkowym tatuażem na karku i mocnym akcentem (portugalski jest twardym, śpiewnycm językiem, wspaniale brzmi, gdy kupcy nawołują na targu) proponuje nam wyjazd do Lizbony. Ale nie tej centralnej. Zwiedźcie Belem- zachęca- a my ruszamy na spotkanie z miejscem, gdzie Vasco da Gama ruszał w świat.

Stąd wypływają nie tylko statki, przed wiekami także te najważniejsze po przyprawy i marzenia. Tu pływaja serferzy, małe dzieci uczą się walki z żywiołem wody zmąconej przez motorówki. W pobliskich barach tez mozna pływać, jest wino, tak tanie, że zastepuje wodę i mozaika ułozonych w fale kamiennych esów floresów. Po kilku głębszych można poczuć się jak na morzu 🙂

Mozaika w głowie. Mozaika na ścianie. Świat w błękicie i wietrze. Wakacje mają smak lata jak nigdy wcześniej. Cascais- królestwo nieokiełznanej natury. I sztuki 🙂