Siedemnaście lat temu, pierwszego lipca, około dziewiątej rano postanowiłam spełnić marzenie swojej pięcioletniej córki. Wychowana na serii książeczek o kultowych króliczkach marzyła, by tak jak one ruszyć w podróż pociągiem.
Najbliżej były Łapy, więc wyposażone w kredki (króliczki malowały w pociągu) oraz jedzenie (jadły w nim podwieczorek) ruszyłyśmy przed siebie. Jak rodzina króliczków.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że właśnie tego dnia przyjście na świat załatwiał sobie mój synek. Z łapskiego dworca trafiłam od razu do szpitala i tam do Sali Wyjścia Dziecka z Brzucha Mamy. Uśmiecham się na myśl, że to było tak dawno, bo pamiętam każdy pogodowy szczegół tamtego dnia. Śmieję się też z innego powodu: historia króliczej rodziny powtórzyła się zatem i u nas, bo jak wiadomo króliczki najbardziej lubią się …rozmnażać 🙂

Syn był dopełnieniem całości. Pięknym, ostatnim puzlem w układance, zwieńczeniem budowli, omegą w rodzinnym alfabecie.

Ta data, ta niezwykła historia i niesamowita zbieżność z literaturą sprawiła, że bacznie przyglądam się temu, co czytam.
Dziś wróciłam do książek moich dzieci, teraz wstydliwie schowanych w garderobie. Muminki, które dorosła teraz studentka znała na pamięć. Kubuś Puchatek, który zawsze będzie mówił głosem taty, króliczki, które Natka czytała –nie znając ani jednej litery, ale pamiętając brzmienie i wypowiadane przez nas, co wieczór, słowa. Bajki Andersena, Perraulta, legendy domowe.
Nasze wieczory z książkami, codzienne czytanie na dwa łóżka- powróciły do mnie podczas lektury niesamowitej ksiązki Anny Kamińskiej o Simonie Kossak „Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak”.


W jednym z fragmentów autorka przytacza słowa Joanny Kossak, siostrzenicy pani profesor, gdy kiedyś opowiedziała o bajce opowiadanej jej przez matkę Simony. Simona Kossak była wstrząśnięta „To moja matka potrafiła opowiadać bajki?”. Trudno się dziwić, że tego nie wiedziała, bo matka odrzuciła ja od razu po urodzeniu. „Zabierzcie to ode mnie”-powiedziała po porodzie, widząc, że znowu córka.
I od tego zaczyna się ta książka. Pierwsze zdanie, najważniejsze w każdej lekturze, brzmi „To miał być czwarty Kossak”. Porusza i zastanawia od samego początku, intryguje, dziwi. I sprawia, że tej opowieści nie odkładamy ani na chwilę.
Myślałam (podczas czytania) o swoim szczęśliwym, pełnym pogody dzieciństwie i czasie dojrzewania moich dzieci w domu pełnym akceptacji i miłości. Od samego początku, od wyczekanego momentu spotkania twarzą w twarzyczkę na porodówce, aż po nieskończoność (tu, na ziemi –niestety- skończoną)
Simona Kossak uciekła ze swojego domu do Dziedzinki w Białowieży, ale za wszelka cenę chciała udowodnić, że Kossakiem, choć innym- jest. Że zasługuje na miłość matki, która ostatecznie ją wydziedziczyła, że potrafi nie tyle piórem, co słowem malować naturę.


Smutna, ale i piękna to książka. Odbrązawia profesor Simonę Kossak, taką, jaką znamy, ale robi to po ludzku, zanurzając w tragizmie „złego” urodzenia i późniejszych losów. Kontrowersyjna, mocna, szczegółowa, prawie fabularyzowana opowieść o braku miłości, o poszukiwaniu miłości i o życiu bez wyznań miłosnych.
Pełna faktów, zdjęć, a na zakończenie przypisów. Bardzo osobista, widziana jako spotkanie autorki z nieżyjącą bohaterką. Z prześlicznym zakończeniem, wzruszającym listem do Simonki.
Przejrzyjcie się w tej książce, raz jeszcze sprawdźcie samych siebie z dzieciństwa. Może trzeba czasem po ludzku- wybaczyć? A może tylko się ucieszyć?

Kiedy to piszę, kot leży przy komputerze, siedemnastoletni jubilat świętuje z kolegami, a studentka w odległym kraju pakuje walizki. Niebawem przyjedzie do domu. Tort – taki sam jak zawsze, przygotowany przeze mnie – czeka na to, abyśmy mogli razem cieszyć się tym, że jesteśmy razem. Nieco inni, a ciągle tacy sami. Złączeni pępowiną miłości.

Wszystkiego dobrego z okazji Waszych urodzin, kiedykolwiek by nie były. Czujcie się szczęśliwi.
Wszystkiego pięknego mój synku! Jesteś najwspanialszą kropką w moim życiu 🙂