Słońce przewierca mnie na wylot, wchodząc przez jedne, wychodząc przez drugie okna. Przyglądam się temu osobliwemu kątowi padania, czuję jak łaskoczą mnie po szyi wiosenne, łagodne promienie. Teraz w świetle jest też trzecie i czwarte piętro bloku naprzeciwko, a gdybym obejrzała się za siebie, dostrzegłabym taniec światła na obrazie weneckim, wiszącą w powietrzu błyszczącą niteczkę pajęczyny.

Zanim wiosenne okoliczności natury spowiją wszystko we wczesnej nocy-patrzę na świat spod zmrużonych powiek. Niewiele jest tych chwil, gdy jest tylko światło, spokój i ja. I wcale nie z powodu zmęczenia, wiosny i niekończącej się pracy.

Wszystkiemu winny on, czas.

 

Przyspiesza tylko w naszej zakrzywionej czasoprzestrzeni, bo przecież nie istnieje, prawda? A skoro nie istnieje, nie ma sensu podział na przeszłość i przyszłość łączone przez teraźniejszość.W tym czasie, który minął i w tym, który jest teraz – trwa mój dom, moje dzieci, ja sama. W szufladzie w jasnym pokoju obok leżą kasety sprzed lat, a na nich mała dziewczynka, z szelmowskim uśmiechem zdejmująca gumki z włosów „Mamusiu, gorąco mi w kucyki”. I malutki chłopiec, biegnący za umykającym kotem. Tak, ten drugi umiał się schować, wskakiwał wysoko na szafkę i z pogardą spoglądał na malutkie rączki. Właściwie mogę to wszystko przywołać, niekoniecznie sięgając do szuflady. Wystarczy telefon, żeby połączył z tym samym głosem, to nic, że między nami już ponad trzy tysiące kilometrów. Albo mogę zrobić dziesięć kroków, żeby w kuchni zastać ich obu, chłopiec pięknie wyrósł i właśnie zjada biszkopty, kot, zmęczony starością przysypia niedaleko.Mogę wreszcie zamknąć oczy, żeby zobaczyć to wszystko, w perspektywie linearnej teraz i kiedyś

 

W moim domu, teraz oświetlonym idealnie jak do precyzyjnej fotografii, mieszka sobie coś, co istnieje – nie istniejąc. Czas. Uśmiecham się na wspomnienie siebie z przeszłości- przez lata czarowałam go, żeby nie mijał. Zbierałam zdjęcia i filmy, rodzinne drobiazgi- liściki moich dzieci, rysunki i pamiątki czytelne tylko dla mnie. Wierzyłam, że ten czas- nie istniejąc- będzie trwał wiecznie. Zaklinałam go, wołałam „carpe diem”. Wszystko na nic, myślę teraz, a myśl ta – o dziwo, nie jest po raz pierwszy smutna. Teraz czas chwyta Natalię, odrywa od jasnego pokoju, obrazków, dzieciństwa i mojej miłości, mała dziewczynka w kucykach biegnie w świat, spogląda najpierw w prawo, potem lewo i znowu w prawo, nie odwrotnie, płaci z angielską uprzejmością za kawę i nawet jak wraca na chwilę do pogodnego domu, w którym odmierzam teraz czas do zachodu słońca – myślami jest gdzie indziej.

 

Matejko jeszcze przygniata pędzący czas nogą. Ale już za moment stanie się obywatelem świata, wyruszy na poszukiwania swojej drogi pełnej marzeń. Przytulam go na chwilę, gdy w tylko nam znanym kodzie woła: „połóż się, jesteś taka zmęczona” domagając się uwagi, uśmiechu, przytulania, czułości. Moje szuflady i albumy zastygną pogrążone w „kiedyś”. Przestaną mieć sens, kiedy oderwą się od nich dwa czupurne dzieciaki: moja córka i mój syn.

Coś, co nie istnieje, wymaga ode mnie też niemożliwego. Pogodzenia się z tym, że tak szybko wszystko się zmienia, mija, odchodzi, przekształca się w inny byt. Pogody, że w mijaniu jest sens. Uśmiechu, że się przytrafiło – być nadzwyczajną mamą wspaniałych dzieci. Wdzięczności-że życie, choć trudne – ma sens. Spokoju, że wszyscy zbliżamy się do prawdziwego bez-czasu.

Natka, Mati, kot, dom, pająk na nitce, zachodzące słońce, ja.

 

Do zobaczenia w wieczności.