Miasto połknęło Katarzynę bardzo szybko. Ani się obejrzała, gdy znalazła upodobanie w długich dojazdach do pracy, rozgrzanym, ciasnym jak ulice powietrzu i paradoksalnej pustce wielkich, wypełnionych po brzegi sklepów.  Katarzyna, lat 39, wcześniej zameldowana w malutkiej miejscowości tuż nad brzegiem Narwi, stała się nagle wielkopańska i szczęśliwa, że udało jej się uciec do wielkiego miasta. Najpierw studia, potem spokojne życie. Dzieci, które zakotwiczyły ja na dobre w Białymstoku. Ściągnęła do siebie rodziców, zamieszkali w bloku obok. Tata – tęskniący do swoich zostawionych komuś obcemu pszczół- szybko zwinął się z tego świata.

Mama zapadła się w siebie i fotel. Zaczęła żyć w telewizyjnym rytmie. Nie wiem dlaczego, ale coraz częściej czuję, że co roku muszę przejechać te same opuszczone  miejsca– mówi Katarzyna zaciągając  się cienkim jak trawka papierosem, żeby nie zwariować, odszukać tamtą Kaśkę sprzed lat.

 Więc jedziemy. Widać dwie złote wieże.  Odrynki, mówi Katarzyna. Skit. Aż trudno uwierzyć że są jeszcze pustelnie. Prawosławny mnich ma olbrzymią, długą brodę i wielki krzyż na piersiach. Uśmiecha się dobrotliwie, zaprasza na zupę, nie czekając idzie szybkim krokiem przed siebie. To zielarz. Pustelnik. Mistyk dodaje cicho  Katarzyna, a w jej głosie słychać ufność w to, że i  w tym bagnistym terenie, pełnym pszczół, zapomnianego zapachu z dzieciństwa spędzanego na wsi, można odnaleźć także odpowiedź na dręczące od stuleci pytania o to, kim jesteśmy, skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy. Dobrotliwy archimandryta- w jego pustelni, prawie zagubionej wśród rozlewisk pachnie zebranymi i porozwieszanymi ziołami, a na kuchence stoi ogromny garnek zupy. Dla wiernych, którzy przyjdą na mszę. Potem jest czas na spotkanie, zaprasza kogo się da do siebie i częstuje. Jak pięćset lat temu” dodaje archimandryta, odwracając się do nas z szerokim uśmiechem. Dobrotliwy- to najlepsze słowo, które go opisuje. Jest też pełen wewnętrznego światła. Od modlitwy? Samotności?

Faktycznie, co roku przyjeżdża tu „ze świata” mnóstwo ludzi, żeby zanurzyć się w ciszy. Modlą się wspólnie, śmieją, żartują, zanurzają w spokoju tego miejsca,  a potem świat na nowo porywa ich do prawdziwszego życia. Tu prawie nie ma zasięgu-tłumaczą niezbornie, pakując się do wyjazdu. A z bagien co rano unosi się jakaś dziwna mgła, której nie da się ani oswoić, ani unowocześnić. Wracają do miasta. I Facebooka. A sam ojciec Gabriel nie jest w stanie znaleźć żadnego z następców wśród młodych mnichów. Nie mogą żyć bez cywilizacji, wygód, codziennej dostępności, kontaktu ze światem i …słów.

Przyjeżdżają do niego ci, którzy szukają ostatniego ratunku. Tak jak do rozsianych w chatach nieopodal babek, które zamawiają chorobę. Szeptuchy, jak je tu nazywają, wciąż mają się dobrze. Do jednej takiej, Wali w Orli, zjeżdżają ludzie z całego województwa. Z miast, w których już tylko trzypasmowe arterie i szpitale z najnowocześniejszym sprzętem. Z maleńkimi dziećmi, z rozpaczą, bo mąż odszedł  i ze skargą, że noga boli. Wala przyjmuje jak dawniej, jak jej matka, co przekazała jej moc, a tamtej znowu jej matka i tak przez wieki. Przyjmuje od wschodu do zachodu, nigdy w święta. Kolejka do niej codzienna, długa, a w niej profesorowie i naukowcy, prości bez matury, znani i nieznani. Wszyscy stoją. Szczęśliwcy mogą zasiąść w prawdziwej wiejskiej sieni, ale to dopiero tuż przed wejściem do chaty, po kilku godzinach czekania.

Wala ma wodę, w której widzi wszystko, bardzo skromny dom, w trudniejszych sprawach modli się w drugim pokoju. Drobna, niewysoka. Ubrana jak przed kilkudziesięciu laty.Dosadna, jak jest za dużo ludzi. „Wstydu nie macie!- krzyczy na całe podwórko „Zmęczona jestem, idźcie już sobie!”, ale przyjmuje wszystkich, a ludzie zostawiają jej grosze, hroszy w podzięce. Od swoich, tutejszych,  nie bierze. Mówi niewiele, na odchodne daje chleb, sól, każe się modlić i na skraju dróg, czasem na skrzyżowaniu wyrzucić chorobę.

Ludzie wierzą, w tej kwestii mimo nanotechnologii i chipów-  nic tu się przez wieki nie zmieniło. Wjeżdżamy do ładnej wsi.  Na ławce, tuż przy latarni, dumnie zwieńczonej stojącym na jednej nodze bocianem, dwie starsze panie siedzą bez słów, zapatrzone w jeden punkt.

  Lubię ten zakątek świata, mówi Katarzyna takich wsi już prawie nie ma. Tu tysiąckrotnie wolniej płynie czas, ludzie zostali tacy sami jak przed laty, ni dobrzy, ni źli, ale za to przewidywalni i znajomi. Problemem staje się burza, wszyscy wyłączają prąd, nie ma wtedy ani radia, ani telewizji ani światła i jest dobrze. Strach? Tylko przed siłami natury. Nie ma wyścigu szczurów, które zna każde nadnarwiańskie miasto województwa. A atrakcją bywa przyjeżdżający co rano sklep obwoźny w samochodzie.

Jedziemy, mijając „tutejszych” mieszkańców. Tutejsi, jak w „Konopielce” Edwarda Redlińskiego, którzy mówią dziwną mieszanką kilku języków: pobrzmiewa w nich polski, białoruski, ukraiński, rosyjski. Zapytani skąd są odpowiadają krótko- stąd. Z tamtej chałupy pod lasem. Przy jednej z nich zatrzymujemy się nagle. Tu mieszka przyjaciel ojca Katarzyny, rzeźbiarz. Droga za jego domem stacza się do rzeki, łąka tworzy z nią brzeg. Są tu krzaki i szuwary, jeśli można jakoś zapamiętać ciszę, to tylko tu.

Pan Włodzimierz, samotnik z dłutem, który marzył kiedyś by zostać kowalem, opowiada o swoim domu, który jako jedyny nie został zburzony w czasie wojny. „Wszyscy byli wywiezieni do Rosji, a jedynym człowiekiem, który tu został, był mój pradziadek- Leon Naumiuk. Nie ruszył nigdzie, nie szukał szczęścia za Wołgą, czy inną rzeką Wielkiej Rosji, zastał wiernym synem ziemi. Nie wiem, może kogoś przekupił, żeby nie podpalili chaty, grunt, że gdy nasi wrócili w 1926 to nasz dom stał nietknięty, nasz i jeszcze jeden na końcu wsi. Mieszkało w nim dwanaście  rodzin i nigdy się nie pokłócili.  Każda gospodyni miała czas pogotować na jednej płycie śniadanie, obiad, każda miała swoje dzieci.  Bieda ludzi jednoczy, bogactwo rujnuje. No, dobra, chodźcie na podwórko” – nie czekając na nas wstaje, kładzie dłuto na pieniek i wychodzi.

Idąc, opowiada o wsi, która tu jeszcze niezmienna i tak samo niezmiennie pozostaje w jego centrum wszechświata i o tym, że chce zostawić ślad. Dobry ślad. Dlatego uczy młodych, zaczyna z nimi od strugania patyczków, obserwacji natury, szukania pięknych korzeni, które można znaleźć w roztokach. „Ja szukam ich na rozlewiskach Narwi, i oczywiście w błotach naokoło siedliska”- dodaje. Za płotem głośno pieje kogut. Dźwięk słyszany tylko tu. Rozstajemy się, zabierając słoik białego miodu. Rzepakowy. Najlepszy.

Jedziemy w ciszy, każde z nas zbiera rozsypane myśli. Zabłąkana w samochodzie pszczoła brzęczy na tylnej szybie. Nawet nie wiem ile czasu minęło, odkąd ruszyliśmy. Czas przestaje mieć znaczenie. Nagle przed  nami wyrasta morwowe pole,  przystajemy z ciekawością, Katarzyna opowiada, że to miejsce wybrało pewnego poetę, przywiodło go tu z drugiego krańca Polski.

Zamieszkał nad Narwią. Z okien jego domu na piętrze rozciąga się widok na starorzecze . Poeta strzyże trawę. Jeździ traktorem po olbrzymiej posesji, inaczej trawa zarosłaby wszystkie krzewy. Przede wszystkim morwę, na dżem z której właśnie zaprasza. Idziemy po schodach wysokiego domu na samą górę. Jest przyjemny chłód, Pan Henryk opowiada o tym, że niedawno skończył remont pracowni, która wygląda naprawdę ładnie. Odrobinę surowo. „Wyjdźmy popatrzeć co jest w tej dolinie, z wyższych partii oglądajmy, bo teraz już zieleń zasłania wszystko z parteru” . Wychodzimy na balkon, stajemy przy barierce, wiatr przyjemnie wieje nam w twarz. „To ta przestrzeń. Rośnie tu pięćdziesiąt orzechów, no i jest Dolina, którą piszę od wielu lat już z dużej litery. Miejsce, które ma ludzkie proporcje. Tu nawet straszne burze bywają ludzkie. Burze, huragany, w zeszłym roku, choć przecież mieszkam na wzgórzu, ulewa lipcowa zalała wszystkie piwnice.” –dodaje, a żona Irena wnosi na tacy słoiki dżemu z morwy. Z ubiegłych lat, bo ostatnio wszystko podmarzło. Leopold Buczkowski odwiedził go kiedyś i powiedział  patrząc na rzekę. „Panie Henryku, niech Pan stąd nie odjeżdża, tu jest genius loci, czy Pan wie, że w górnym biegu Narwi Ikwa wpada? Rzeka Słowackiego, polskiej poezji.”

Patrzymy na rozlewiska Narwi, zastanawiając się, co jest takiego w tej rzece? Ludzie mają do niej  bardzo osobisty stosunek, a zadomowienie, wrośnięcie jest widoczne na całej jej długości. Może dlatego, że to Bug wpada do niej? Albo Bóg?  Poeta wyjmuje zdjęcia, opowiada, śmieje się z własnej, starej metafory, która już nieaktualna. I pokazuje zmieniająca się wieś. „O, proszę zobaczyć, coraz więcej ludzi stać na to, żeby piękniej tu mieszkać. Mam nadzieję, że nasze nadnarwiańskie wsie nie staną się tak wypomadowane jak angielskie czy inne. Widać, że ludziom chce się wyjąć pieniądze na piękniejsze życie, coraz więcej tu eleganckich płotów, już nawet straciłem rachubę –ile”.

Przewraca zdjęcia ogrodów, domów, podwórek, psów. Przyglądamy się uważnie, zwłaszcza, że wskazuje kolejne. „Ludzie tu szukają swego awansu. To jest paradoksalne, ale ten paradoks wiedzie się z ludzkiej natury. Mam nadzieję, że ochronimy część ludzkości przed całkowitym wyzuciem z  zakorzenienia we wsi. Miasta na trasie Narwi, a mówię tu o dużych miastach, są zasilone wnukami emigrantów wiejskich, wyjeżdżających do fabryk.

Smarujemy kolejną kromkę chleba. Dżem ma kwaskawy smak. Dzwoni telefon, poeta rozmawia serdecznie, krótko z kimś z Nowego Jorku. Zaprasza, przeprasza, kończy. Wraca do przerwanego wątku opowieści.„Cieszę się”, mówi po kilku minutach ciszy „że ten podgatunek człowieka, jakim jest homo urbanus, wymiera. Nagle okazało się, że nawet ci,  których stać na mieszkanie w wielkich centrach wybierają małą, cichą i spokojną wieś.”  Przytakujemy, bo też czujemy, że miasto stało się wrogie człowiekowi, zwłaszcza temu, który kiedyś, w dzieciństwie, przeżywał świat w ludzkiej, malutkiej skali.

Poeta  słyszy dźwięk tej rzecznej metafizyki we własnych wierszach i myślach. Ale jest w nim coś jeszcze. Wdzięczność za przyjęcie.   „Bo ja obcy byłem. Osiedlając się na tym wzgórzu, zastanawiałem się jak ludzie mnie ocenią, gdy przez pół roku nie pójdę do kościoła. No, bywałem, na pogrzebach i koncertach, ale ponieważ jestem ateistą… Myślałem, czy nie okażą mi jakiegoś negatywnego i odpychającego stosunku? I wiecie co? Nikt mnie nie spytał .W mojej rodzinnej wsi w Wielkopolsce z pewnością by się to zdarzyło, ktoś wreszcie nie wytrzymałby, w trzeciej osobie zaatakował pytaniem: dlaczego nie chodzi do kościoła?” – dodaje, a my rzucamy okiem na ściany. Tu Bóg nie musi mieszkać w obrazie, jest w każdym poruszającym się źdźble pobliskiej łąki.

Dopijamy sok, dojadamy kanapki. W całej naszej trójce jest jakieś naturalne ciążenie do jasnej, wiejskiej drogi, która jest otwarciem, wyjściem, prowadzi przez dziecięcą wyobraźnię i idzie  dalej.

Tak jak my.

Fragment niepublikowanego tekstu „Narew lubi samotników”.

Zdjęcia- Anna Worowska